TYBETAŃSKI „MARSZ” LUNG-GOM-PA

 

fot. Lunggompa w drodze przez Himalaje (zdj. z Wikipedii)

Po naszym coniedzielnym, prozdrowotnym marszu w Łazienkach, jedna z jego uczestniczek, Alicja, napisała do mnie mail, zaczynający się od:

„Odświeżony” przez Ciebie marsz afgański przypomniał mi jeszcze o innym sposobie chodzenia, dla nas pewnie nieosiągalnym. Pochodzi z praktyk buddyjskich, a zachodnim śmiertelnikom po raz pierwszy opisała go jakieś sto lat temu francuska podróżniczka Alexandra David-Néel. Była też pierwszą kobietą z Zachodu, która zagościła w tamtych czasach w Tybecie. Otrzymała też tytuł lamy, a raczej została rozpoznana za taką, bo chyba w ten sposób to działa. Książka, z której pochodzi ten opis to „Mistycy i magowie Tybetu.”

Rzeczywiście, Alicja przypomniała mi, że autorka tej książki, „Mystiques et magiciens du Tibet”, opublikowanej w 1929 roku, a którą czytałem ponad 40 lat temu, była naocznym świadkiem efektów tzw. praktyki lung-gom-pa, która pozwala praktykującemu biec z niezwykłą prędkością przez wiele dni bez zatrzymywania się.

W rzeczywistości praktyka lung-gom-pa poprzedza przybycie buddyzmu do Tybetu. Urodzony w Niemczech w 1898 roku jako Ernst Lothar Hoffman, Lama Govinda, w „Way of the White Clouds”, opisuje dość szczegółowo zakres praktyk, które są zgrupowane pod parasolem lung-gom-pa.

Lung, mówi Lama Govinda, odnosi się do powietrza, jak również do energii życiowej lub siły psychicznej, termin ten oznacza więc zarówno fenomen fizyczny, jak i umysłowy (Buddyzm uważa rozróżnienie pomiędzy tymi dualnościami za iluzoryczne). Gom-pa oznacza medytację, umysłową i duchową dyscyplinę, potrzebną do postępu w praktyce. Tak więc kombinacja lung-gom-pa może być przetłumaczona, według Lamy Govindy, jako zdyscyplinowana koncentracja na kontroli energii życiowej.  

Główny nacisk biegaczy lung-gom-pa nie jest położony na szybkość, ale na wytrzymałość. To samo tempo jest utrzymywane na wszystkich rodzajach terenu przez kilka kolejnych dni i nocy. Według niektórych raportów, adepci lung-gom-pa pokonują w ten sposób tysiące kilometrów.

Sprawdzając, czy i co na temat lung-gom-pa pisano w Polsce, natrafiłem na prawdziwą perełkę: artykuł zatytułowany „Obłędy mistyczne Wschodu i Zachodu”, autorstwa Marji Florkowej, zamieszczony w kwietniowym numerze z 1939 roku czasopisma LOTOS (jak sam się określał, był to: „Miesięcznik poświęcony rozwojowi i kulturze życia wewnętrznego, oraz wartościom twórczym polskiej myśli transcedentnej”. W artykule tym Marja Florkowa (1892-1972) znana bardziej z autorstwa książki „Tajemnice szlachetnych kamieni”, cytuje szereg fragmentów ze wspomnianej wyżej książki Alexandry David-Néel.

 

Oto więc część ww. artykułu Pani Marji Florkowej, mówiąca o lung-gom-pa (zachowałem oryginalną pisownię):

Lung-gom.

Sport ten zwie się lung-gom i polega na ćwiczeniach, nie mających nic wspólnego z treningiem mięśni lub jakichkolwiek właściwości fizycznych. Wprost przeciwnie: skazuje on ucznia na n i e r u c h o m e przebywanie w zupełnie ciemnem, odosobnionem miejscu przez 3 lata, 3 miesiące i 3 dni.
Uczeń wykonuje tylko odpowiednie ćwiczenia o d d e c h o w e:
„…siada z nogami założonemi na krzyż na wielkiej, grubej poduszce. Powoli i przez długi czas wciąga w siebie powietrze, jakby pragnął nadąć swe ciało. Następnie, zatrzymując oddech, skacze ze skrzyżowanemi nogami w górę bez pomocy rąk i znów opada na poduszkę, nie zmieniając pozycji. Podczas każdego treningu mnich powtarza to ćwiczenie wiele razy. “

Umyślnie zacytowałam słowa David Neel, aby wykazać, że to proste ćwiczenie, podjęte przez najbardziej zwinnego Europejczyka, nie przynie sie mu napewno tego samego rezultatu, jaki osiąga tybetański uczeń…

„Według Tybetańczyków, ciała ludzi, którzy systematycznie ćwiczą w ten sposób w ciągu lat, dzięki tej metodzie stają się niezwykle lekkie, jakby niemal całkowicie utraciły swą wagę. Ludzie ci — jak tu mówią — mogą siadać na kłosie jęczmienia, n i e   z g i n a j ą c  go, lub stawać na kopcu ziarna, przy czem z pod nóg nie usunie się ani jedno ziarenko. W istocie chodzi tu o zdolność unoszenia się.”

Zdolności unoszenia się nie zdobędzie nikt z nas za pomocą oddechu. To niemal pewne. Ale pewnem jest i to, że „sztuki“ tej dokazują ludzie, podobni do nas i posiadający swój ciężar własny i prawo ciążenia k u   p o d s t a w i e . Jakże to się dzieje? Trudno odgadnąć. Tybetańczycy nie są teoretykami. Nie piszą rozpraw naukowych na użytek naljorpów, jedynym systemem, który stosują — to podjęcie ćwiczeń, prowadzących do danego celu…

Fakty, czy złudzenia?

A może wszystko to jest fantazją, podaną przez autorkę, aby „olśnić” cudami Wschodu praktyczny Zachód?

David-Neel należy wierzyć. Nie czyniła ona swych zwierzeń dla bawienia naiwnych, ale, aby pobudzić do badań umysły trzeźwe i krytyczne. Z katedry w College de France wzywała:

„Wszystko, co w bliskim lub dalekim stoi związku z przejawami i siłami duchowemi w ogólności, musi być́ tak samo studjowane, jak każda inna nauka. Nie ma tu ż a d n y c h cudów, niczego nadprzyrodzonego, niczego, co mogłoby stwarzać zabobon lub go podsycać! “

A przecież to, co sama widziała w Tybecie, mogłoby stworzyć szerokie podstawy do skrajnego zabobonu. Ale umysł krytyczny, mający poza sobą pewne doświadczenie naukowe, patrzy i sądzi inaczej. Nawet spotkanie prawdziwego lung-gom-py nie omyliło jej instynktu naukowca, nawet inne „dziwy”, którym przypatrzymy się później, nie sprowadziły jej na śliskie drogi pseudo-magji. Podstawę i rdzeń zjawisk widziała w ś w i e c i e   p r z y c z y n   n a t u r a l n y c h, jakkolwiek mało lub wcale nie znanych w zachodnim świecie nauki.

Jak przedstawia się lung-gom w praktyce?
Ewentualny adept musi zdobyć opiekę doświadczonego „guru”. Pod jego kierunkiem ćwiczyć się w ciągu k i l k u   l a t   w   r ó ż n y c h   r o d z a j a c h   o d d y c h a n i a (jeden z nich opisałam powyżej). Później dopiero przechodzi do właściwych prób biegania.

„Następny stopień wtajemniczenia polega na poznaniu mistycznej formułki (i każdy niemal „guru“ stosuje inną jej treść), którą mistrz powierza wreszcie swemu uczniowi. Musi on s k o n c e n t r o w a ć swe myśli na miarowem powtarzaniu tej formułki, z którą podczas wędrówki należy u z g o d n i ć   w d y c h a n i e   i   w y d y c h a n i e ; jednocześnie i kroki muszą być uzgodnione w  r y t m i e  z sylabami tejże formułki (formułka, powtarzana przez adepta, spełnia tu podobną rolę, jak w marszu wojskowym śpiew lub orkiestra, poddająca r y t m maszerującym kolumnom). Biegacz nie ma prawa mówić, ani rozglądać się wokoło, musi natomiast wpatrywać się ustawicznie w jakiś odosobniony, odległy przedmiot (chętnie gwiazdę!) i nie dopuścić do zaprzątnięcia uwagi czymś innym.
„Gdy dzięki temu wpadnie w   t r a n s, traci wtedy prawie zupełnie normalną świadomość. Jest jednakże o tyle jeszcze przytomny, że zdaje sobie sprawę z przeszkód spotykanych po drodze i nie zapomina ani o kierunku, ani o celu podróży.“

Najlepszą porą jest świt lub zmierzch, najlepszym terenem — pustynne równiny, o jednostajnym wyglądzie, pełne doskonałej ciszy. Nawet szumiący strumień górski jest dużą przeszkodą w uprawianiu lung-gomu. Dla początkujących adeptów wskazane są noce gwiaździste, jako najkorzyst niejsza pora do transowych pielgrzymek.

A ich tempo? Pielgrzym taki wyprzedza szybkiego rumaka, i jeżeli się zważy, że biec może bez przerwy w ciągu 24 godzin, a nawet dłużej jeszcze, przyznać trzeba, że wyczyn jego ma w sobie wiele niepojętej dla nas siły i wytrwałości.

Biegnącego lung-gom-pa nie wolno zatrzymywać w drodze, ani przemawiać do niego. Ale mieszkańcy Tybetu nie odważyliby się na to. Wierzą oni, że „lamowie w czasie swej wędrówki nie mogą przerwać rozmyślań, w których są pogrążeni. Bóstwo, które mają w sobie, ulotniłoby się, gdyby przerwali powtarzanie formułki ngags. A przedwczesne opuszczenie wywołuje wstrząs, grożący lamie niechybną śmiercią.”

Nie są zatem obce Tybetańczykom prawa transu. Nie wolno wywoływać  w s t r z ą s ó w, bo te mogą zabić medjum. Jak zatem widzimy, prawa te same, które uznaje Zachód, stosowane są od niepamiętnych czasów w Tybecie. Niemniej jednak nie możemy porównywać wyczynów naszych medjów ze zjawiskami lung-gomu, bo zarówno samo założenie tego zjawiska, jak jego przebieg i stan psychiczny adepta, przewyższają to wszystko, co nasza metapsychiczna kronika mogła zanotować na przestrzeni ostatnich lat swych doświadczeń i badań.

I jeszcze jeden zdumiewający efekt: oto lamowie, uprawiający często lung-gom, tracą tak dalece ciężar swego ciała, że — aby nie być unoszonymi w powietrze, owijają ramiona i tors żelaznym łańcuchem! Tego rodzaju fakt może wywołać poważny sprzeciw umysłów trzeźwych i nieufnych, ale zastanówmy się: czy lewitacje nie są stwierdzonym faktem? Jeżeli są, to kwestja  d ł u g o ś c i   t r w a n i a  tego zjawiska jest już na drugim planie. Co może zaistnieć przez chwilę, przy odpowiednim treningu może być przedłużone na godziny, dnie i lata…
Mistrzowie Tybetu zaznaczają, że w grę nie wchodzi tu ćwiczenie mięśni, ale rozwijanie specjalnego s t a n u  p s y c h i c z n e g o adepta.”

Zakończmy na tym akapicie artykuł pani Marji Florkowej, a cytowane w nim fragmenty książki Alexandry David-Néel niech Was zachęcą do przeczytania jej w całości. Przybliżę Wam sylwetkę autorki w następnym poście, gdyż była doprawdy wyjątkową kobietą.

Kiedy zatem maszerujemy co niedzielę rytmicznym krokiem w Łazienkach, czy to z oddechową sekwencją „xi-xi-fu” Qigongu Guolin, czy „po afgańsku”, 3-1-3-1, warto zdawać sobie sprawę, że te – dostępne praktycznie każdemu – techniki, łączące w sobie właściwy ruch, właściwy oddech i właściwą koncentrację, zakorzenione są w odległej przeszłości, kiedy wykorzystywano je nie tylko do zachowania zdrowia, czy zwiększenia odporności na zmęczenie, ale w dużo większym stopniu do rozwoju duchowego.

Innym tego przykładem, tym razem japońskim, jest tzw. kaihōgyō („okrążanie góry”) – ascetyczna praktyka wykonywana przez buddyjskich mnichów Tendai, którą miałem kiedyś okazję obserwować. Polega na przemierzaniu w określony sposób trasy na górze Hiei (miejsce siedziby szkoły Tendai), z której najdłuższa trwa 1000 dni. Tylko 46 mężczyzn ukończyło 1000-dniowe wyzwanie od 1885 roku. Autor John Stevens, w swojej książce „The Marathon Monks of Mount Hiei”, opisuje styl chodzenia na długie dystanse, który sięga ponad tysiąc lat wstecz: „Oczy skupione około 100 stóp przed sobą podczas poruszania się w stałym rytmie, utrzymując głowę na poziomie, ramiona rozluźnione, plecy proste, a nos wyrównany z pępkiem”. Skąd my, adepci taiji i qigongu, to znamy….?☺

Zanim zatem podejmiemy wyzwanie „maratońskich mnichów” ze świętej góry Hiei, przemierzymy setki kilometrów w transie lung-gom-pa, czy dorównamy kroku przewodnikom afgańskich karawan, zacznijmy skromniej od naszego coniedzielnego, rytmicznego, oddechowego marszu w Łazienkach – na pewno wyjdzie nam to na zdrowie!

Jan Gliński

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *